R. Mróz KASACJA
Wszyscy czytają Mroza, przeczytałam i ja! Tylko po co? Nadal nie znajduję odpowiedzi na to pytanie.
Uwaga! Przed przeczytaniem tej recenzji skonsultujcie się ze swoim mrozologiem lub mrozopeutą, bowiem przeczytanie jej może spowodować skutki uboczne w postaci wkur*u na autorkę tejże lub też zmniejszenia swojej sympatii do pana Remigiusza.
Przeczytałam.
A raczej „skonsumowałam” ten wyprodukowany taśmowo przedmiot aspirujący do „twórczości”, którym to wszyscy się zajadali. No i wychodzi na to, że albo ja mam niepełnowartościowe kubki smakowe albo ludzie uwielbiający Mroza. Nie mnie oceniać, chociaż ja tam na swoje kubki nie narzekam.
Ech, no dobrze już dobrze. Pozwólcie że się przed Wami wytłumaczę i wyłuszczę poniżej moje argumenty.
Myślę, że zacząć trzeba od rzeczy zasadniczej, a więc od tego, że wszystko w tej książce jest … correct. I tyle. Jest po prostu poprawne, schematyczne. Zero polotu, zero jakiegoś głębszego pomyślunku, fantazji. Wiem, że to tylko kryminał, więc nie powinnam się spodziewać bóg wie czego, ale jednak, no wybaczcie, to wszystko jest zwyczajnie… zwyczajne. Miałam wrażenie, że autor pisał tę książkę trzymając obok otwarty podręcznik po tytułem: „Jak pisać książki – podręcznik dla amatorów”.
Pan R. Mróz Kasacja: czyli o treści słów kilka
Akcja się wlokła tak, że w trakcie czytania zdążyłam ugotować ulubioną zupę mojej dziewczyny (pomidorowa, w razie gdyby to kogoś interesowało). Tak, dziewczyny. Tak, jestem lesbijką. Tak, piszę tu o tym. Tak, żeby wzbudzić zainteresowanie, bo mam osobowość narcystyczną.
Teraz Ci, co są pro – będą czytać z większym zainteresowaniem a Ci co są anty, z jeszcze większym niż Ci co są pro. Bo przecież trzeba znaleźć na mnie haka i udowodnić, że mam nierówno pod kopułą. Już się uspokoiliście? – no to idziemy dalej. Na czym skończyłam? Aha – zupa pomidorowa. No więc zdążyłam ugotować rzeczoną zupę, do tego przygotować drugie danie a nawet deser, wygłaskać kota (a nawet dwa) i wypalić pięć fajek, a jedyne co mnie zainteresowało w tym czasie to: dlaczego w mojej zupie pływa mucha? Bo w książce to raczej nudą wiało.
Konwencjonalne, tuzinkowe, sztampowe.
Wiem, że pan Mróz z zawodu jest prawnikiem. A jak wiadomo kodeksy nie są raczej fascynującymi lekturami, więc jeśli przez tak wiele lat studiów to one były podstawową pożywką intelektualno-emocjonalną autora, to nie ma się co dziwić, że jego książka jest zwyczajnym zapisem słów niezbyt interesujących i sztywnych, po prostu topornych. Jak dla mnie ta książka waliła trupem – nie żyła we mnie, nie zaistniała. Była taka „do kwadratu: – sucha i sztuczna”
Aha – no ale przecież fascynujące miałoby dla nas być odkrycie, jaki to prawniczy światek jest, cytując klasyka „okrutny, zły i podły”. Prawnicy ćpają. No i? Prostytutki też. I lekarze. I studenci. Kurna, zdziwiłabym się gdyby nie ćpali. Więc gdzie tu efekt „wow”? Może gdybym się dowiedziała że potrafią oni zjeść banana, wypić sprite’a i się nie porzygać – no, to już by było coś. Ale feta? No proszę was.
„Oryginalności” ciąg dalszy…
Kolejna „szokująca” informacja – prawników nie interesuje kogo bronią, mordercę czy gwałciciela. Chodzi głownie o to, żeby wygrać. Zwykła rywalizacja. No i to wszechobecne kumoterstwo. Myślę, że takie rzeczy to wie każdy przeciętny człowiek jako tako orientujący się w świecie. No albo po prostu ja mam taką wypaczoną psychikę, że wszędzie widzę zło, egocentryzm i podłość. Niestety – w większości przypadków moja wizja jest równa rzeczywistości – więc nie zamierzam jej zmieniać.
No i wisienka na torcie – Joanna Chyłka. Postać jak dla mnie płaska jak dziewczyny w podstawówce. Nie mogłam zdzierżyć jej silenia się na dowcip, którego dowcipem nazwać nie można. Ach, te jej zabawne, niby-inteligentne, niby-ironiczne, niby-sarkastyczne teksty. Niestety nie tylko Chyłka miała nieśmieszne żarty – w sumie to prawie każda „zabawna kwestia” którą autor chciał błyskotliwie i niepostrzeżenie wcisnąć w tekst wywoływała we mnie jedynie zażenowanie. Szczerze? – mój ulubiony pan Żul – Mietek spod Żabki, któremu zawsze daję szluga, ma lepsze teksty.
Przyznam, że pod koniec czytało mi się nieco lepiej, jednak nie rozkminiłam z czego to wynikało – czy z tego, że faktycznie książka zaczęła robić się ciekawa czy może zwyczajnie cieszyłam się, że zaraz się skończy.
Jak wiadomo – pan Mróz swoje „dzieła” produkuje taśmowo. A taśmowo, to można produkować pampersy, nie kulturę.
Koniec i bomba. Kto pisał ten trąba.
PS: Mój wpis nie miał na celu obrażania ani pana Mroza ani jego fanów. Był tylko moją subiektywną oceną jego pisarstwa.
Pozdrawiam!