Oddział dzienny Magdalena Bieniek
Uwaga, ogłoszenia duszpasterskie!
NIE czytajcie tego.
Dlaczego? Zaraz się dowiecie, jeśli oczywiście będzie się wam chciało to przeczytać, Wy fejsbukowe leniuszki lubiące tylko scrollować zdjęcia znajomych 😉
A więc temu tytułowi mówię zdecydowane NIE! I to bardzo wielkie i silne NIE! Jeśli ktokolwiek planuje zakup książki Oddział dzienny – zdecydowanie odradzam. Lepiej już kupić za te pieniądze papier toaletowy – przynajmniej się do czegoś przyda. Czytając co chwila wybuchałam okrzykami i bynajmniej nie były to okrzyki zachwytu. Wprost przeciwnie, no ale jako że staram się być człowiekiem kulturalnym (przynajmniej publicznie) to powstrzymam się od cytowania samej siebie. Dość rzecz, że były to okrzyki w stylu: „Co to w ogóle jest, do diaska?” lub „Kto zdecydował się wydać tę szmirę, motyla noga!”. No ale zostawmy już moje emocjonalne reakcje a skupmy się na faktach, które te reakcje wywołały.
Cztery razy NIE!
Po pierwsze, w książce Oddział dzienny nie ma NIC. Dosłownie. Jest to zbiór zdań zupełnie bez znaczenia. Coś w stylu: „Wstałam”, „Zrobiłam kanapkę”, „Zjadłam tę kanapkę”, „Nie smakowała mi”. Cóż, taki dzienniczek to może sobie pani prowadzić sama dla siebie a nie wydawać go i marnować na to papier.
Po drugie, nie uwierzycie, ale pani ta raz na jakiś czas raczy nas wikipedycznymi definicjami. Poważnie. Wspominając, że zaczęła uprawiać nordic walking zaczyna przepisywać wikipedię słowo w słowo. Hm, wydaje mi się że dałabym radę żyć bez wiedzy kto i kiedy ten sport wymyślił. Bez szczegółowej wiedzy dotyczącej oglądanych prze panią filmów (tytuł oryginalny, rok wydania, reżyser) też chyba bym przeżyła. A to tylko dwa przykłady. Niestety, jest ich więcej.
Po trzecie, ilość postaci jest odwrotnie proporcjonalna do jakości tej książki, ergo, jest ich cała masa. Mamy Monikę, Marlenę, Agnieszkę, Elę, Ewę, Stasię, Anię, Kasię B., Kasię D., Olę, Karolinę itd… A każda z tych postaci płaska jak naleśnik. Po kolejnej Kasi A.B.C.D.E … przestałam przejmować się imionami i wszystkich traktowałam jako obiekt X.
Po czwarte, sięgając po książkę opisującą psychoterapię mam prawo spodziewać się choć odrobiny psychologii, prawda? Otóż błąd. Psychologii nie ma w tym za grosz a o jakiejkolwiek głębi przemyśleń można sobie pomarzyć.
Znalazłabym jeszcze kilka rzeczy, które uczyniły tę książkę niemożliwą do przeczytania, jednak jestem już zmęczona nawet myśleniem o niej.
Na koniec krótki wtręt
Kot zrzucił mi ze stolika stos książek (w tym tę właśnie) oraz, o zgrozo, kawę! Myślę sobie – no to pozamiatane, załatwiłaś się na cacy. Biegnę z przerażeniem w oczach na miejsce przestępstwa (uspokajam, w toku postępowania kot został oczyszczony z zarzutów, jako okoliczność łagodzącą uznałam nieumyślność spowodowania zarzucanego mu czynu). No więc lecę w te pędy i co widzę? Oczywiście ogromną plamę rozlanej kawy, chlipanej właśnie przez rzeczonego kota. Okej, przynajmniej się nie zmarnuje bo ja to może i staroświecka jestem ale preferuję tradycyjny sposób spożywania napojów, czyli tak no bardziej z kubka czy coś (chociaż antycypując rozwój ruchów pro-eko pewnie niebawem i picie z podłogi może zostać uznane za modne).
Ale dobra, kawa to kawa,tę dopija właśnie sierściuch, ja zrobię sobie nową więc problem z głowy, ale co z książkami? Patrzę i oczom własnym nie wierzę – wszystkie ocalały! No, prawie wszystkie, bowiem JEDYNĄ zalaną przez ten życiodajny nektar bogów pozycją okazała się właśnie ta, o której w tym momencie piszę tę niepochlebną opinię. Poczułam się wtedy tak bardzo zrozumiana przez wszechświat…
Drodzy, uwierzcie mi, że wszelką literaturę darzę ogromnym szacunkiem i nigdy wcześniej do głowy by mi nie przyszło wyrzucanie jakiejkolwiek książki do kosza. Do tej chwili. Obecnie Oddział dzienny znajduje się w koszu pomiędzy obierkami ziemniaków, skórką od banana i nieekologiczną torbą z Tesco.
Okej, to ja już wylałam swój jad a Was zaklinam – trzymajcie się od tej książki z dala. No chyba że macie w sobie rys masochistyczny.
Dziękuję za uwagę, do zobaczenia 😉