Któż nie zna jednego ze słynnych dzieł Leonarda da Vinci, jakim jest obraz Mona Lisa. Portret rozpoznawalny na całym świecie, obecnie znajdujący się w muzeum w Luwrze, strzeżone przez najnowocześniejsze systemy bezpieczeństwa, strażników – skarb po prostu, bezcenny. Kto w dzisiejszych czasach próbowałby ją skraść, albo byłby totalnym wariatem, albo próbowałby niemożliwego.
Teraz by tak było. A kiedyś komuś ta sztuka się udała.
23 sierpnia, dzień jak każdy inny. Do czasu. W paryskim dzienniku „Le Matin” sensacyjny nagłówek „Gioconda zniknęła z Luwru”. Przez cały tydzień słynne muzeum było zamknięte, próbowano odszukać obraz, jednakże bezskutecznie.
Obraz, który cały Paryż miał praktycznie pod nosem.
Kilka tygodni później w samych tylko Stanach rozchodzi się sześć sztuk „Giocondy” – nie wiadomo, czy wszystkie były kopiami, czy jedna z nich faktycznie jest oryginałem.
Sprzedaży dokonał Argentyńczyk, Eduardo de Valfierno, tytuujący siebie markizem de Valfierno. Obraz natomiast z muzeum w Luwrze skradł Vincenzo Peruggia. Peruggia w Luwrze zajmował się oprawianiem obrazów w szklane osłony, gdyż w tamtym okresie obrazy często padały aktami zniszczeń.
Sama kradzież natomiast w czasach obecnych nikomu nie udałaby się tak, jak Vincenzowi w 1911 roku. W niedzielę przed zamknięciem muzeum, Vincenzo ukrył się w schowku, przeczekał tak całą noc do godziny 7 rano, do poniedziałku. Po 7:00 wyszedł z ukrycia, by jako przebrany w biały fartuch pracownik ekipy sprzątającej (w tamtym okresie muzeum w poniedziałki było zamykane dla zwiedzających)… Zdjąć obraz, wyjąć go z ramy, zwinąć w rulon i chowając go pod kurtką wyjść jak gdyby nigdy nic z muzeum.
Proste? Jak najbardziej. W tamtych czasach – przypomnę – nie było kamer, monitoringu, a obrazy często były zdejmowane w celu wyczyszczenia. Alarm wszczęto dopiero po trzech dniach. Sam Vincenzo zdobycz swoją trzymał ukrytą pod łóżkiem przez dwa lata, by w ostateczności spróbować wywieźć ją z Francji do Włoch i odsprzedać. Ostatecznie, obrazu sprzedać się Vincenzowi nie udało, kontrahent współpracując z francuską policją, odzyskał obraz, sam Peruggio trafił natomiast do więzienia na… 7 miesięcy.
Co skłoniło Peruggię do kradzieży? Albo kto? Nie wiadomo. Jedną z teorii są skłonności patriotyczne Peruggi (był Włochem) i chęć wywiezienia obrazu włoskiego malarza do swojego rodzinnego kraju.
Drugą teorię opisał Saturday Evening Post w roku 1932, czyli grubo ponad 20 lat od tamtego wydarzenia, w formie wywiadu z niejakim właśnie Eduardo de Valfierno, który twierdził, iż zlecił kradzież obrazu Peruggi, by odsprzedać własne kopie w Stanach, o czym pisałem wcześniej.
I choć fabuła książki opowiada o sytuacji, którą możemy poznać od samego początku do końca nawet z samej Wikipedii, tak jej forma została przedstawiona częściowo w formie wspomnień-wywiadów naszych bohaterów: głównie samego Valfierna – jego dzieciństwa, wieku młodzieńczego i późniejsze, a także Peruggi, oraz fałszerza, który na zlecenie namalował 6 sztuk kopii Mona Lisy. Wywiadów tych przeprowadził i opisał dziennikarz powyższego czasopisma – Karl Decker.
Koncepcja na książkę świetna, oparta na prawdziwych wydarzeniach. Niestety, pomysł był super, książka potencjał miała niezły, ale został on zmarnowany.
Przede wszystkim książka wydarzenia opisuje bardzo nierówno.
Raz autor przedstawia czasy współczesne, po chwili przeszłość głównego bohatera opisywaną w formie jednoosobowej, po chwili z perspektywy osoby trzeciej. Tak samo jest również, kiedy czytamy o bohaterach „drugoplanowych”. Forma narracji jest identyczna, przez co Czytelnik może się pogubić.
Poza tym są momenty, które Czytelnika intrygują i sprawiają, że książkę z zaciekawieniem czyta się dalej. Niestety, należą one do mniejszości, a przeważają te drugie: nudne, przegadane i mało co wnoszące do fabuły.
Pomimo swoich niedoskonałości, książkę jednak czytało się z zainteresowaniem, jako swoisty dodatek do faktów, jakie miały miejsce w sierpniu 1911 roku.