Cześć!
W opisie bloga już od jakiegoś czasu widnieje wzmianka o muzyce, jednak jakoś tak się złożyło, że do tej pory nie powstał żaden post na ten temat. Przy okazji, po raz kolejny już, wyłamię się z tematyki, która opanowała obecnie blogosferę: wszelkie podsumowania, postanowienia to raczej nie moja bajka. Zwłaszcza, że 2017 rok był dla mnie wyjątkowo kiepski pod względem czytelniczym, i dopiero w jego trzecim kwartale udało mi się przełamać złą passę i niemoc, która mnie opanowała.
Moja przygoda z muzyką zaczęła się równie wcześnie, co z czytaniem. Tato, babcia kupowali mi już jako dwulatce rozmaite kasety (czy ktoś z młodzieży pamięta jeszcze, co to jest/była kaseta?😆). Jedną z pierwszych, jakie pamiętam (i jeszcze gdzieś ją mam) były piosenki w wykonaniu małej Natalki Kukulskiej. Jednak bardzo szybko zaczęłam podkradać kasety będące własnością babci. Polskie hity lat 60, Krzysztof Krawczyk, klimatyczne Lwowskie piosenki z wschodnich kresów (do których nadal mam sentyment) to tylko niektóre z pozycji, jakie słuchałam (i śpiewałam) jako przedszkolak 😂 Tak, pod tym względem zawsze odstawałam od rówieśników. Zarówno książkowo jak i muzycznie byłam hen, hen daleko przed nimi – duży wpływ na to miało moje otoczenie i charakter: zawsze byłam dojrzalsza od rówieśników, i z reguły większość z nich była dla mnie takimi umysłowymi dzieciaczkami, z którymi nie było o czym rozmawiać.
Z książkami było po prostu tak, że skromne zapasy wiejskiej, szkolnej biblioteki wystarczyły mi tylko na niewielką część szkoły podstawowej. Już w 3, 4 klasie bibliotekarka z westchnieniem podawała mi pozycje przeznaczone dla ośmioklasistów (których chyba sama nie kojarzyła, bo kto daje 10-latce „Spóźnionych kochanków” Whartona?😁), a niewiele później stwierdziła, że nic już dla mnie nie ma. Muzyka: tu dużą rolę odegrało ciągłe towarzystwo sporo starszego ode mnie kuzynostwa. Gdy rówieśnicy szaleli na punkcie Smerfnych Hitów, ja zachwycałam się piosenkami Super Gut czy Zombie, oraz zespołem The Kelly Family.
Czy jest jakiś gatunek muzyki, którego zupełnie nie toleruję? TAK! Mimo, że do Tatr mam rzut beretem, to wszelkie góralskie śpiewy i tym podobne klimaty to dla mnie najgorsze zło. A kiedy oglądając telewizyjną relację z sylwestrowej imprezy usłyszałam disco polo – ogarnęły mnie mdłości. Poza tym mój gust muzyczny jest bardzo niejednorodny: kocham Niemena i Grechutę, Perfect darzę niezmienną od lat miłością a stary polski hip-hop to spora część moich playlist.
Wracając do tytułu wpisu: czasem (a nawet dość często), kiedy słyszę obecne „hity”, które zazwyczaj odchodzą w zapomnienie po sezonie czy dwóch – wzdycham z nostalgią. „Czemu urodziłam się tak późno?” Zbyt późno, by oglądać wspomnianego Niemena czy Krajewskiego w ich najlepszych latach, za późno, by móc zobaczyć na żywo Ryśka Riedla, Freddy’ego Mercurego czy też świadomie i na bieżąco podglądać rozwój polskiego HH, począwszy od nieśmiertelnego Magika, grającego jeszcze z K44 (choć przy odrobinie dobrej woli już kawałki Franka Kimono z singla wydanego na początku lat osiemdziesiątych miały wiele wspólnego z HH 😋).
Długo mogłabym wymieniać zarówno ulubionych artystów, których większość twórczości wpisuje się w moje gusta, jak i pojedyncze płyty czy piosenki. Naprawdę długo, a sporą część z nich znam na pamięć.
Tym wprowadzającym wpisem chcę zacząć serię postów. O prawdziwych ikonach muzyki, a nie gwiazdeczkach jednego, wakacyjnego przeboju. O płytach, które na stałe zapisały się w historii muzyki – lub w moim sercu. O piosenkach, do których wciąż wracam, i za każdym razem odkrywam w nich coś nowego. Piosenkach, które są jakby o mnie.
Zakończę ten inaugurujący wpis piosenką, do której mam ogromny sentyment. Bo w paru zdaniach jej tekstu jest zamknięte moje życie. Bo czasem mam wrażenie, że jej słowa napisał ktoś spoglądający na mnie gdzieś z ukrycia.
Do napisania!