Cześć!
Jesień daje ogrom możliwości, szczególnie jeśli ktoś jest molem książkowym. Wiecie, o czym mówię: długie wieczory, kocyk, okna zalane deszczem, lampka i książka. Właśnie w taki sposób przeczytałam Helisę, o której chciałabym Wam dzisiaj napisać. Zapraszam!
O czym jest książka?
Moje wrażenia:
Z Markiem i jego dość specyficznym pisaniem miałam już do czynienia przy okazji „Blackout”, które bardzo mi się podobało! Tym razem też się nie zawiodłam, chociaż przyznam, że Helisa przypadła mi do gustu nieco mniej. Nie wynika to bynajmniej z tego, że pisarz osiadł na laurach i nie stworzył czegoś dobrego – wręcz przeciwnie, ten tekst jest świetny, a sam pomysł przerażająco prawdziwy. No bo co by było, gdyby dało się wyleczyć każdą chorobę zmianą w kodzie DNA? Albo, odwracając sytuację, tak namieszać w kodzie DNA, powiedzmy bakterii czy wirusa, by mogła zabić jedną, konkretną osobę? Tak właśnie rozpoczyna się ta historia, która prowadzi nas do cudownych dzieci, ogarniętych szałem tworzenia, poprzez modyfikowane genetycznie żarcie, aż do egzystencjalnych pytań: co by było gdyby… Czy idealni ludzie wyparliby nas, tych zwykłych? Czy jednak ta wyjątkowość zostałaby zarezerwowana dla wpływowych i bogatych? Marc pozostawia czytelnika z pewnym niedosytem, z pytaniami krążącymi po głowie. To, znów, niezła książka, która wciąga, ciekawi, miesza w głowie, przeraża.
Marc ma specyficzny typ pisania. Jego powieści, mimo że obszerne, dzieją się w zaledwie kilka dni. Tworzy ciekawe, mocne postaci, plecie ich losy, po mistrzowsku przekazuje emocje i powody działania. Nikt tutaj nie jest tylko czarny albo biały, w tekście pełno jest szarości, ale także kolorów.
Ocena:
Daje mu pięć gwiazdek, ponieważ sprawił, że nie mogłam się oderwać, że jak kładłam się spać, to myślałam o problemach poruszanych w powieści. Moim zdaniem to właśnie cechuje dobre pisanie.